OPIS
Trzeci album wybitnego muzyka, wokalisty, multiinstrumentalisty i aranżera, którego debiut w wieku 19 lat albumem "Gulag Orkestar" był sensacją w całym amerykańskim indie-światku.
Od poprzedniej pełnowymiarowej płyty Zacha Condona, czyli Beirutu, "The Flying Club Cup", minęły cztery lata, przerwane znienacka meksykańsko-elektroniczną EP-ką "March Of The Zapotec / Holland" - może trochę artystycznie kontrowersyjną, ale świadczącą nadto dobitnie, że nawet jeśli na początku kariery Condon był trochę pod wrażeniem otrzymanego z drugiej ręki folkloru bałkańskiego typu Bregović, na wschodnioeuropejskiej egzotyce bynajmniej nie zamierzał spocząć. Jasne, że słowo "world music" czasem ciśnie się na usta, ale sprawa jest trochę bardziej skomplikowana, a w każdym razie nie tak oczywista. Drugi album, wspomniany "The Flying Club Cup" ze swoimi utworami - jakby malowanymi sepią pocztówkami z fin de siecle`owej Europy - to już było niekwestionowane świadectwo dojrzałości młodego muzyka. który swoje inspiracje czerpał nie tylko z "trąbiastej", pompatycznej tradycji Bałkanów czy XIX-wiecznych habsbursko-galicyjskich orkiestr dętych (patrz: "Marsz Radetzky`ego"), ale także ze szlachetnej sztuki baroku. Bo barok, to nie tylko były organy Bach-Bach-Bach-bacha (który też, zresztą komponował na trąby, co warto przypomnieć mniej osłuchanym dyletantom), ale i bezprecedensowy awans instrumentów dętych - całych sekcji tych instrumentów uwiecznionych, stosownie, w postaci dmących w trąby - na rzeźbach - aniołków. "The Rip Tide" jest właśnie taką rzeźbą. Czy jest to jakiś komentarz do rzeczywistości? Owszem jest, wystarczy wsłuchać się w "Goshen" czy "East Harlem".