OPIS
Ten cykl trenów tak jest pełen światła i życia, że podczas lektury co chwilę zapominamy o tym, że wyraża żal za umarłą. Strata po latach przestała być pustką i mrokiem. Żar utraty przeradza się w potężny zmysłowy nadmiar, chaos nadmiaru; lipcowe szaleństwo ogarnia żywych i nieżywych. To wszystko jakimś cudem ujęte zostało w krystaliczną formę, która sprawia, że w tym szaleństwie jest harmonia. Pobrzmiewa w Trenach lipca czarnoleska lutnia, nie może być inaczej, stylizacja jest jawna, świadoma. W poszczególnych utworach metafory zapalają się jedna od drugiej, aż po – rzec by można – pożar w galerii obrazów, by na następnej stronie ukołysać się w ludowej paraleli, ukoić w powtórzeniach, nawet rozśmieszyć w lirycznym żarcie. Miłość i śmierć są tu równie żywe i obie przechodzą metamorfozy, mają jedno serce, jeden puls, który przyspiesza lub słabnie. To są niezwykłe wiersze, gęste jak miód spadziowy, upalne litanie, hymny na cześć smutku; przedziwne apogeum, gdy obfitość wszystkiego nieustannie w lustrze śmierci się przegląda. Nawet jeśli ta śmierć i tak przychodzi po swoje, to poetycka wyprawa po Eurydykę, jakiej się podjął Bogdan Jaremin, udała się – Eurydyka tutaj żyje.