Wreszcie świetna książka, biały kruk na polskim rynku, wreszcie
ktoś ośmielił się napisać o miłości pięknie, z czułością, tak po
prostu, naturalnie, bez wulgaryzmów, bez brudu i naciąganego
modnego bełkotu zwanego często przez krytyków i recenzentów
„literackością”.
W obecnym świecie tak mało mówi się o pozytywnych uczuciach. Ludzie
niestety nie dzielą się dobrem, które przeżywają (a szkoda, bo
każdy człowiek ma serce), jednak prawdziwe uczucia rozwijają się
obok nas i wielu potrafi żyć pięknie. Warto to pokazywać, bo
czytelnicy są spragnieni książek, w których jest nadzieja, a nie
bezwartościowe pijackie czy bezwstydne monologi, seks, narkotyki i
najgorszy ludzki brud.
Joanna Tlałka-Stovrag nie boi się mówić też o wierze, o Bogu, a na
to decyduje się niewielu pisarzy. Robi to z taktem, jej słowa płyną
naturalnie, z godną pozazdroszczenia prostotą, nie rażą co łatwo
może się zdarzyć przy podjęciu tego tematu. Autorka również tu
wychodzi obronną ręką, choć opisuje uczucie rozwijające się między
ludźmi różnej wiary, przerwane niespodziewanym wybuchem wojny w
Bośni. W tym kontekście nie dziwi pozytywna opinia na okładce Ojca
Leona Knabita: „...zostałem wchłonięty przez wygrywającą miłość i
przegrywającą nienawiść”.
W książce, oprócz wątku opisującego miłość młodych studentów: Polki
i Bośniaka, jest również godny podkreślenia wątek o domu rodzinnym,
o matce autorki. Jakże ten tekst różni się od popularnych obecnie
tekstów o „toksyczności rodziców”, których wielu obwinia za swoje
nieudane życie, nieudane związki, za niezdolność do miłości.
W „Jeszcze żyję...” jest coś, co należałoby nazwać „pokrzepieniem
dla ducha”, bo mimo dramatyczności historii miłosnej, poczucie
nadziei nie gaśnie przy lekturze – od początku do końca. A po
skończeniu gwarantowany czas na przemyślenia o przeczytanym tekście
– ta książka po prostu wywiera niesłychane wrażenie i pozostawia
ślad!
Ja zainteresowałam się nią po artykule Magdaleny Huzarskiej-Szumiec
pt. „Miłość w czasach wojennej zarazy”, jaki ukazał się w Gazecie
Krakowskiej i przeczytałam przez noc, nie mogąc się oderwać. Gazeta
poświeciła tej pozycji całą stronę oraz dołączyła zdjęcie autorki
wraz z mężem i dziećmi. W książce jest dużo zdjęć, które przy
historii prawdziwej są jej dodatkowym atutem – obejmują długi
okres, bo od 1989 r. do 2006 r.
Książka wciąga jak mało która, nie męczy, nie nudzi. Już od
pierwszych stron widać, że jest świetnie napisana, bo intryguje i
zaciekawia. Dobry warsztat. Nikt, kto ją przeczyta, nie będzie
stratny, bo ten tekst nie tylko potrafi poruszyć głęboko duszę,
sprawić, że zastanowimy się nad tym, jak mało w nas umiejętności
cenienia tego, że nasza ojczyzna żyje w pokoju, jak mało
wytrwałości, wiary czy tolerancji; ale też można się z niej
dowiedzieć dużo o Bałkanach, o tym, jacy ludzie tam żyją, jacy są,
z czym borykali się przez wieki, czy są podobni do nas Polaków.
Wiele ciekawych informacji jest podanych w taki sposób, że
czytając, chłonie się je mimowolnie, bez trudu, bez męczących
opisów. Jakby podawał nam je doświadczony wykładowca. W tej książce
nie ma trudnych do przebrnięcia partii tekstu, nie ma sztampy, nie
ma też koszmarów, mimo że to książka również o straszliwej wojnie,
o której niestety szybko zapomniano. Kto z Polaków wiedział, że w
XX wielu musiano w Sarajewie wykopać podziemny tunel, bo miasto
było zablokowane kilka lat (było to najdłuższe oblężenie miasta w
historii XX-wiecznych wojen).
Godne uwagi jest również to, że autorka nawet nie wymienia
Slobodana Miloszewicia czy Ratka Mladicia, nie oskarża nikogo, choć
pisze o Serbach, Chorwatach i Muzułmanach. Oby więcej było takich
tekstów, zwłaszcza o tym konflikcie, w których autor potrafi
zachować dystans i nikogo nie oskarżać.
Kolejną wartością jest wzmianka o znanym dziennikarzu Waldemarze
Milewiczu. Autorka, która była jego tłumaczką, opisała swoje
spotkanie z nim z dużą dozą obiektywizmu, choć wyraźnie można
odczuć, że ona widziała w Milewiczu przede wszystkim dobrego
człowieka – choć inni mogli mu mieć do zarzucenia, że pozuje i gra
pod publikę; jedni go lubili, inni nie, jak to bywa między ludźmi,
zwłaszcza w stosunku do kogoś, kto jest popularny i odnosi sukcesy.
Na okładce książki jest dyskretny napis: „Bałkańska miłość
uwieczniona kamerą Waldemara Milewicza”, gdyż Milewicz nakręcił
film dokumentalny o bohaterach tej książki. Według mnie ten napis
powinien być trochę większy, by przyciągnąć większą liczbę
czytelników, bo choć ludzie odchodzą, od nas zależy, czy o nich
pamiętamy. Chętnie sama też obejrzałabym ten film, niestety TVP nie
powtarza programów tego reportera, a szkoda, bo jak dotąd nie ma
dziennikarza choćby dorównującego Milewiczowi.
Książkę „Jeszcze żyję...” polecam gorąco, jest świetna, opisuje
zwykłe-niezwykłe wydarzenia, porusza tematy ważne dla każdego
człowieka, daje rzetelne informacje o Bałkanach i wojnie, jaka tam
miała miejsce, nawet o roli ONZ i, co warto podkreślić, może ja z
zaciekawieniem przeczytać nastolatka, dojrzały mężczyzna, jak i
osoba starsza.
Szkoda tylko, że nie jest bardziej obszerna, bo to corvus albus na
rynku księgarskim.
Irena Szulc
Autor: Irena Szulc Data: 21.08.2007