OPIS
Książka „Opowiadania spóźnione” to zbiór reportaży literackich, w których autor nie zawsze opowiada o sobie. Niekiedy w realiach opowieści uczestniczy tylko częściowo. Ale zawsze nie brak w nich słów intymnych, ukrytych w zakamarkach jego serca i duszy. Taki też nastrój udziela się i czytelnikowi.
Większość opowiadań to żywe relacje z wczesnego dzieciństwa na warszawskim Powiślu, gdzie autor urodził się i wzrastał. A była to swoista enklawa okresu międzywojennego ze swoją ówczesną architekturą, obyczajami, kulturą i ludźmi.
Gdy w roku 1939 nad krajem zawisła groźba wojny, autor zamiast rozpocząć studia bierze udział w walce z okupantem i już w pierwszych dniach trafia do niemieckiej niewoli jenieckiej na ponad pięć lat. Jego wrażliwa dusza już wtedy poety daje swój upust w kilku reportażach tego zbioru. Ukoronowaniem piętna wyrytego przez ów czas są reportaże poświęcone powrotowi z ostatniego obozu „do nikąd”, czyli do Warszawy, gdzie – autor już wie – nie ma jego rodziny. Kiedy odnajdzie matkę i brata w Łodzi, czytelnik będzie świadkiem matczyne-go powitania syna, na którego powrót matka czekała każdego dnia przez prawie sześć lat.
Z nielicznych reportaży czytelnik pozna żywe relacje autora z rodziną ze strony matki oraz ojca, wraz z atmosferą wsi i małego miasta.
W książce nie brak też opowieści o latach wczesnej i późniejszej starości autora. Z pozycji osoby dojrzałej, doświadczonej próbuje odnaleźć się w swoich młodzieńczych zadurzeniach, miłościach i rozczarowaniach, odwiedza bądź wspomina miejsca mniej lub bardziej miłe jego sercu, spotyka się z przyjaciółmi z dawnych lat, rozmawia z nimi i w kilku reportażach wyraża to, a także ocenia przeszłość historyczną bądź ją rozświetla.
Urywek książki:
Po śmierci marszałka [Piłsudskiego] tę część [Łazienek] udostępniono również publiczno-ści. I stała się ona terenem dalszych moich chłopięcych odkryć. To właśnie tam przepływał maleńki strumyk. I nad tym strumykiem dwa czy trzy lata po wojnie siadywałem na trawie. Tak, siedziałem nie na ławce, tylko na trawie, a obok mnie siedziała dziewczyna, która od paru miesięcy była moją żoną. I opowiadałem tej mojej dziewczynie o wieczorze łazienkowskim sprzed wojny, o takim wieczorze, którego zapomnieć nie należy, nie wolno, nie trzeba. To był mianowicie czas po maturze, kiedy rówieśnicy urządzali po domach koleżeńskie wieczorki taneczne. I właśnie byłem gościem na takim wieczorku u jednej mojej znajomej, panienki o imieniu Danusia, której ojciec był inżynierem ogrodnikiem i mieszkał na terenie Łazienek.
Park o zmroku był zamykany. Najpierw chodził strażnik z wielką trąbą, dmuchał w nią i wszyscy wiedzieli, że park należy czym prędzej opuścić, bo zaraz będzie zamknięty. I bramy wtedy zamknięto. A my zostaliśmy na wieczorze tanecznym u Danusi. I całe Łazienki – po-myślcie – całe Łazienki były nasze – i te pawie, które już właśnie wskakiwały na wysokie gałęzie, żeby tam krzyczeć i panoszyć się i kokosić przed zaśnięciem… i te łabędzie, które skupiały się w stadko i wpływały do jakiegoś zacisznego kąta stawu, żeby tam przedrzemać do rana…