OPIS
O książce: Istnieją książki, które po wciągnięciu do kanonu, osiadają w nim i tracą swoją wywrotową siłę. Istnieją też takie, które nawet wpisane na listę „zabytków klasy zero” pozostają groźne. Takie wydaje mi się Jądro ciemności – wspaniałe, wieloznaczne, mroczne i skandaliczne arcydzieło. Znaczenie Jądra ciemności rosło powoli: w 1924 roku Thomas Stearns Eliot, jeden z największych poetów angielskich stulecia, wykorzystał zdanie z opowiadania Conrada jako motto do swojego poematu Wydrążeni ludzie, sygnalizując pokrewieństwo w szukaniu wyrazu dla pustki wewnętrznej jako podstawowej właściwości człowieka XX wieku; w 1939 Orson Welles przygotował radiową adaptację Jądra ciemności, planując przy okazji wersję filmową; w 1958 amerykańska sieć telewizyjna CBS nakręciła luźną adaptację powieści. Mocne uderzenie przyszło chyba dopiero w latach 70. – za sprawą dwóch niezwykłych filmów, które z tekstu Conrada czerpały inspiracje: w 1972 roku pojawia się Aguirre, gniew boży Wernera Herzoga, a w 1979 – Czas apokalipsy Francisa Forda Coppoli. Dwa te dzieła świadczyły, że Jądro ciemności jest przenośne: można zmienić realia i czas historyczny, można cofnąć się do okresu podbojów Ameryki Południowej albo wejść w wojnę amerykańsko-wietnamską, a zarazem, dzięki podsuwanej przez Conrada strukturze wyprawy do piekła, można wyjaśnić konkretne doświadczenia historyczne – potworne, graniczne, przerażające. Tekst Conrada stawał się uniwersalną przypowieścią o przechodzeniu ludzkiego w nie-ludzkie. – z posłowia profesora Przemysława Czaplińskiego Fragment książki: Rozdział I Wycieczkowy jacht „Nellie” obrócił się na kotwicy i znieruchomiał, nie łopocząc żaglami. Był przypływ przy niemal bezwietrznej pogodzie, a że jol zmierzał w dół rzeki, nie pozostało mu nic innego, jak stanąć i czekać na zmianę prądu. Estuarium wpadającej do morza Tamizy rozciągało się przed nami niczym początek nieskończonego morskiego szlaku. W oddali morze i niebo zlewały się w jedno, a w jaśniejącym powietrzu wygarbowane żagle płynących z prądem barek zdawały się trwać w bezruchu, zbite w gromadę czerwonych liści trójkątnego płótna, błyskając pomalowanymi pokostem rozprzami. Mgła snuła się po niskich, opadających ku morzu i zanikających płyciznami brzegach. Powietrze nad Gravesend ciemniało, a gdzieś z tyłu jęło skraplać się z żałobną powagą, rozpościerając się bez ruchu nad największym i najwspanialszym miastem świata. Naszym kapitanem i gospodarzem był Dyrektor Kompanii. Nas czterech z tkliwością wpatrywało się w jego plecy, gdy stojąc na dziobie, spozierał ku morzu. Na całej rzece nie było nikogo, kto choćby w połowie wyglądał tak żeglarsko. Przypominał pilota, który dla marynarza jest uosobieniem wiarygodności. Aż dziw brał, że nie pracuje gdzieś przy świetlistym ujściu rzeki, lecz za nami z tyłu – tam, gdzie rozpościerał się mrok. Połączyło nas, jak już gdzieś wspomniałem, morze, które spajało nasze serca w długich okresach rozłąki, a prócz tego nauczyło nas wyrozumiałości dla snutych przez każdego z nas opowieści – jak też wobec żywionych przez każdego z nas przekonań. Prawnikowi – najlepszemu ze starych przyjaciół – przypadła w udziale, ze względu na wiek i liczne cnoty, jedyna na pokładzie poduszka. Leżał również na jedynym w okolicy pledzie. Buchalter wyjął już pudełko domina i zabawiał się, budując domki z kostek. Marlow siedział na samej rufie ze skrzyżowanymi nogami, opierając się o bezanmaszt. Miał zapadnięte policzki, żółtą cerę, proste plecy, wygląd ascety i przypominał bożka z rozłożonymi na zewnątrz rękoma. Dyrektor, upewniwszy się, że kotwica dobrze trzyma, wrócił na rufę i usiadł pośród nas. Zamieniliśmy leniwie kilka słów. Potem na pokładzie jachtu zapadła cisza. Z takiego czy innego powodu nie rozpoczynaliśmy gry w domino. Ogarnęła nas zaduma, czuliśmy, że najlepiej będzie spokojnie zapatrzeć się w dal. Dzień kończył się w nieruchomym trwaniu rozkosznej świetlistości. Woda lśniła kojąco, niebo, bez jednej chmurki, było dobrotliwym