OPIS
Kiedy historia Fistaszków osiąga półmetek, rodzina Snoopy’ego powiększa się o brata Spike’a, siostrę Belle, a nawet siostrzeńca. Ponadto w tym tomie pojawia się trójkąt miłosny pomiędzy Linusem, Snoopym i Truflą, Peppermint Patty zaś startuje w wyścigu lotniczym i zapisuje się do szkoły dla psów. Charlie poznaje swego baseballowego idola, Joego Shlabotnika, a Marcie zyskuje natrętnego adoratora. Dowiadujemy się też, jaki los spotyka gadający budynek szkolny.
* * *
Dzieło Charlesa M. Schulza pokazało mi, czym może być komiks, i sprawiło, że sam zapragnąłem zostać autorem komiksów.
Bill Watterson, twórca komiksu Calvin i Hobbes
Wstęp
Czy Wy, drodzy Czytelnicy otwierający ten tomik w roku 2015, zdajecie sobie sprawę, jak Wam dobrze? Możecie sobie wejść do księgarni, kupić dziełka zebrane Charlesa M. Schulza, rozłożyć się wygodnie na kanapie i rozkoszować się nimi do woli. Dokładnie 65 lat temu, kiedy Schulz zaczynał swoją komiksową opowieść, ja, zagorzały wielbiciel komiksów, już od prawie dwóch lat byłem pozbawiony dostępu do komiksów całkowicie. W roku 1950 w PRL-u obowiązywał bezwzględny zakaz publikowania komiksów, które stanowiły wykwit gnijącej Kultury gnijącego Zachodu i obok przegniłych powieści przygodowych, westernów, kolorowych skarpetek, krawatów, muzyki jazzowej, coca--coli, też zgniłej oczywiście, mogłyby zatruwać mózgi polskiej młodzieży.
W dniu narodzin Charliego Browna miałem lat dwanaście. Komiksy zdążyłem pokochać, bo zaraz po wojnie były. W pisemku młodzieżowym „Świat Przygód” na przykład i w wielu innych. Przez jakieś trzy, cztery lata komuniści udawali, że budujemy kraj normalny, demokratyczny, prezydent Bierut co niedziela chodził do kościoła, a prywatne firmy kwitły. Po czym dość gwałtowanie przestali udawać, wszystko, co prywatne, zlikwidowali, a mój „Świat Przygód” zmienili na „Świat Młodych”. Nie miałem już tam komiksów, mogłem za to poczytać o przygodach Pawki Morozowa, który był tak dzielnym chłopcem, że gdy odkrył nieprawomyślne poglądy ojca, nie wahał się donieść na niego do NKWD.
Na głodzie komiksowym przeżyłem lat siedem. Klątwa z komiksów została zdjęta dzięki Polskiemu Październikowi 1956. Zanim to nastąpiło, udawało mi się mimo wszystko nie tracić kontaktu z ukochanym gatunkiem graficzno--literackim, a to dzięki specyficznemu podejściu komunistów do Francji. Zawsze ją uważali za trochę „swoją”, nie bez podstaw zresztą, pożytecznych idiotów było tam po dostatkiem, dzięki czemu udawało się czasem kupić w PRL-owskich empikach francuski dziennik „L’Humanité”. Dziennik miał dodatek niedzielny, który zamieszczał komiksy. Nazywał się „Vaillant”. Na pierwszej stronie śmieszne zwierzątka Placid i Muzo, w środku dzielny rycerz Yves le Loup, kowboj Lucky Luke. Siedem stron! (Ósmą niestety marnowali na jakieś teksty). To był jeden zastrzyk podtrzymujący miłość, drugim były moje własne komiksy. Rysowałem je namiętnie w gimnazjum, potem po maturze, o mały włos nie pokazałem ich jako prac wymaganych przed egzaminem wstępnym na malarstwo, na szczęście opanowałem się, dopuścili, zdałem i niedługo potem zacząłem na nich zarabiać. Jeden zajął raz nawet całą stronę w niedzielnym wydaniu gdańskiej gazety codziennej, a gazety wychodziły wtedy w całkiem sporych formatach. Wciąż jednak nie miałem okazji zobaczyć Fistaszków.
Mimo to musiałem przeczuwać, że istnieją, i – zapewne podświadomie – doprowadziłem do spotkania, w charakterze czytelnika, z Charliem Brownem, Lucy, Snoopym, Linusem, Schroederem oraz resztą. Osiągnięcie celu okazało się zresztą dość proste. Zmieniłem zawód, z cartoonisty przedzierzgnąłem się w artystę kabaretowego, potem wystarczyło już tylko zrobić karierę w telewizji i czekać na propozycję jakiegoś polonijnego impresaria, który zaangażowałby na występy w Stanach. No i w połowie lat siedemdziesiątych, po ćwierćwieczu obecności Fistaszków na łamach amerykańskich gazet, zobaczyłem wreszcie ten komiks na własne oczy.
To były dokładnie te same paski komiksowe, które właśnie trzymacie w ręku jako zawartość albumu Fistaszki zebrane 1975–1976.
Czyż nie mam zatem prawa westchnąć: „Wy to macie dobrze...”?
Jeszcze lepiej Wam będzie, jak zaczniecie oglądać i czytać, ale nawet nie spróbuję wyjaśniać dlaczego.
Każdy sam sobie to uzmysłowi. Nie zamierzam recenzować dziełka. Pozwolę sobie tylko stwierdzić: „CHARLES M. SCHULZ JEST WIELKI”.
(…)
Jacek Fedorowicz